W poszukiwaniu spokoju karkonoskim szlakiem

Karkonosze. Niezwykłe to góry. Poranny widok z drogi numer 5 jeszcze przed Jelenią Górą zapiera dech w piersiach. Położona znacząco niżej kotlina dodaje im majestatu, a główna grań wydaje się sięgać chmur. Czy pośród wielu niezwykle popularnych i często przeludnionych szlaków są jeszcze w Karkonoszach miejsca, w których człowiek choć przez chwilę może pobyć sam? 

Szlak biegnący i podnóży Śnieżnych Kotłów to jedna z najpiękniejszych tras w Karkonoszach (fot. Małgorzata Twardo/Unsplash)

Nie odbieram oczywiście niczego karkonoskim klasykom. Wycieczka na Śnieżkę popularną „Łomniczką” i powrót przez Biały Jar jest przygodą niezwykłą, choć w szczycie sezonu nie jest możliwe, aby na szlaku nie spotkać nikogo. Podobnie jest z wejściem na Szrenicę. Swoje dodają dostępne tu kolejki, które mniej wprawionych w górskich eskapadach turystów wynoszą prawie na samą grań. 

Jednak niezwykłość Karkonoszy, oprócz całego mnóstwa miejsc absolutnie fantastycznych, w których każda spędzona chwila dla pasjonatów gór jest wyjątkowym przeżyciem, polega również na tym, że są w tych pięknych górach jeszcze miejsca, gdzie trudno o żywą duszę, szczególnie jeśli na szlaku znajdziemy się tuż po wschodzie słońca. Gdzie takich miejsc szukać? 

Fantastyczny Dolny Śląsk  

Nie jestem w stanie powiedzieć, który raz wybrałem tę trasę. Byłem tu o każdej porze roku - pięknym latem, cudowną jesienią, zdarzało mi się w rakach podchodzić pod Śmielec, czy w wichurze i śnieżycy trawersować Wielkiego Szyszaka, chcąc po pas w śniegu dojść do Śnieżnych Kotłów. Co łączy zawsze te wszystkie wycieczki? Że ich początkiem jest uroczy Jagniątków, a pierwszym etapem zawsze pokonanie niezwykłej Koralowej Ścieżki. 

Nie inaczej jest i tym razem. Zmęczony nawałem zawodowych obowiązków, raz na jakiś czas wpadam w Sudety, choćby na pół dnia. Jak mam więcej czasu, to oczywiście i w inne góry. Muszę się zmęczyć, zrobić kilkanaście kilometrów, przy okazji zaliczyć ten czy inny szczyt. Wszystko dla zdrowia nie tylko ciała, ale przede wszystkim ducha. Obecność w górach jest dla mnie swego rodzaju catharsis, którego nie jestem w stanie doświadczyć na nizinach.

Ponieważ mieszkam we Wrocławiu, niemal w każde miejsce w Sudetach mam mniej więcej 120 kilometrów i dwie godziny drogi samochodem. Uzbrojony w kawę, płyty Pink Floyd i Pata Metheny’ego, wpadam na a-czwórkę. Jest 4 z groszami, w Jagniątkowie będę pewnie kilka minut po 6:00. Śpieszyć się nie mam co, aczkolwiek ponieważ dziś sobota, gdzieś z tyłu głowi tli mi się już obraz rodzinnego obiadu, do czego tęsknię zawsze (do rodziny rzecz jasna, bez obiadu mógłbym się obejść). 

Pusto jeszcze na drodze, „Dark side of the moon” słucham pewnie po razy tysięczny. Za każdym razem zjeżdżając już z autostrady na piątkę, nie mogę wyjść z podziwu. Im dalej od autostrady na południe, tym Dolny Śląsk robi się piękniejszy. Pagórki Krainy Wygasłych Wulkanów w niezwykłej poświacie wschodzącego słońca tworzą pejzaż malowniczy i wyjątkowy. Jeśli jeszcze gdzieś trafi się rosa i lekka mgiełka, wkrada się rozbudzająca wyobraźnie tajemniczość, tak bardzo charakterystyczna przecież dla Dolnego Śląska.  

Zaraz Bolków, kolejne piękne wzniesienia i pagórki i zaraz będę w miejscu, w którym, jeśli tylko pogoda pozwala, staję niemal zawsze. Zjeżdżam z trójki tuż przed Jelenią Górą w pole (tuż za szczytem wzniesienia jeszcze przed Kaczorowem) i podziwiam karkonoski „mur”. Te góry stąd wyglądają chyba najbardziej niesamowicie, sprawiając wrażenie o wiele większych, niż w rzeczywistości są. Nieprawdopodobne. Niemcy mieli rację, nazywając je swego czasu Górami Olbrzymimi (Riesengebirge). Dodajmy w tym miejscu, że wysokość względna Śnieżki to przeszło 1200 metrów, czyli naprawdę sporo. Jeśli wysokość taką liczyć dla Rysów od brzegu Morskiego Oka, wynosi ona „jedynie” 1100 metrów… 

Ciężko oderwać wzrok od tego widoku, czas jednak ruszać dalej. Jak założyłem, po 6:00 melduje się na parkingu w Jagniątkowie, kiedyś wsi, dziś administracyjnie dzielnicy Jeleniej Góry. Auto zostawiam przy przystanku autobusowym przy ulicy Michałowickiej, w prawo odbija ulica Myśliwska, będąca miejskim początkiem niebieskiego szlaku i właśnie Koralowej Ścieżki. Karkonoski Park Narodowy wita mnie oficjalnym wejściem w las i po paru krokach już warto się obrócić i spojrzeć za siebie na rozciągającą się łąkę i bujną zieleń. Cóż to jest za miejsce, w którym o tej porze jestem oczywiście sam… 

Nabierając wysokość wraz z wschodzącym słońcem 

Początek mojej trasy wiedzie szlakiem niebieskim - ten fragment idealnie nadaje się na rozgrzewkę, aby rozbudzić jeszcze nieco senny, acz już natchniony górskimi emocjami organizm. Dziś celem wycieczki jest po części odwiedzenie mniej o tej porze dnia uczęszczanych miejsc w Karko, ale też „zdobycie” kilku popularnych szczytów. Zanim jednak osiągnę grań i zaliczę Szrenicę (1362 m), Łabski Szczyt (1471 m) i Śnieżne Kotły (1492 m - choć w tym przypadku trudno mówić o właściwym szczycie), czeka mnie niezwykła przygoda, która zaczyna się już po kilkudziesięciu minutach przy skałkach zwanych Paciorkami. Szlak do tego miejsca pnie się coraz mocniej w górę, zawsze pierwszą przerwę robię sobie przy drewnianej wiacie, przy której w prawo odbija czarny szlak do Rozdroża pod Jaworem i dna Czarnego Kotła Jagniątkowskiego. Dziś tam akurat nie idę, jednak warto i w to miejsce kiedyś zaglądnąć. Iście tatrzańskie klimaty nie największego przecież w Karkonoszach polodowcowego kotła znów wzbudzają kapitalne emocje i robią niesamowite wrażenie. 

Po około 70 minutach, idąc przyzwoitym tempem, dochodzę do Rozdroża pod Śmielcem. Prosto zwykle chodzę zimą - tu szlak rzadko bywa przetarty, natomiast w wyższych partiach i gdy śnieg jest bardziej zmrożony, można naprawdę fajnie pochodzić w rakach (nie ma to jak elegancko pod butami pochrupie!). Dziś jednak odbijam w prawo w stronę Rozdroża pod Wielkim Szyszakiem i jednego z najbardziej nieprawdopodobnych miejsc w Karkonoszach - Śnieżnych Stawków i podnóży Śnieżnych Kotłów. 

Nie jestem w stanie słowem oddać tego, co czuję i jakie emocje przeżywam, bywając i podziwiają miejsca takie jak to. Tym bardziej, że wokół mnie znów ani żywej duszy. Potężne skalne mury Śnieżnego Kotła Wielkiego pozostają w pamięci na długo. Pomijając będące zupełnie w innej lidze Tatry, chyba nie ma drugiego takiego miejsca w Polsce. Smaczku dodają jeszcze stawki, po których wiedzie oznaczono na zielono Ścieżka nad Reglami (kolejne skojarzenie z Tatrami). Naprawdę ciężko iść dalej, a przecież trzeba… Warto też co jakiś czas patrzeć pod nogi - szlak wiedzie po kamieniach i głazach. Ale wobec otaczającej mnie przyrody i gór, wzrok właściwie chce się wlepiać wyłącznie w nie. 

Ścieżką pod Reglami na zasłużone śniadanie… 

Mijam Grzędę, która oddziela dwa polodowcowe kotły. Mało kto dziś wie, że do pierwszej połowy lat 60-tych wiódł nią czerwony szlak prowadzący na grań. Został zamknięty wraz z utworzeniem w 1963 roku Karkonoskiego Parku Narodowego. Biorąc po uwagę kwestie ochrony przyrody - nie ma tematu. Jednak z turystycznego punktu widzenia musiał być on niezwykle interesujący. 

Lecę sobie dalej, wciąż w przepięknej scenerii - po prawej stronie rozciąga się kapitalny widok na wyższe partie Kotliny Jeleniogórskiej, po lewej polodowcowe ściany. Podkreślam - wciąż na szlaku nie spotkałem nikogo. Niebywałe, zbliża się przecież szczyt turystycznego sezonu. 

Powoli organizm zaczyna domagać się jakiegoś posiłku. Świetnie się akurat składa, bo za jakieś pół godziny dojdę do kolejnego kotła - tym razem Łabskiego. W jego bezpośrednim sąsiedztwie znajduje się absolutnie urocze i klimatyczne sudeckie Schronisko pod Łabskim Szczytem. Coraz mniej jest w polskich górach takich właśnie miejsc, w których duch gór jest naprawdę żywy, nie padając ofiarą konsumpcjonizmu i komercjalizacji. Małe piwko i jajecznica - dziwna to może konstrukcja, ale jakże smakuje!

Do drugiego śniadania oczywiście poczytać muszę… mapę. Okolicę znam na pamięć, mapę Karkonoszy również. Uwielbiam jednak w schronisku siąść przy stole i jeszcze popatrzeć, poanalizować, sprawdzić, czy na pewno wiem, że Borówczane Skały (te, które widać spod schroniska), to Borówczane Skały. 

Szrenica. Jest w niej coś pociągającego 

Pewnie w innych okolicznościach poszedłbym teraz żółtym szlakiem, który jest przepięknym trawersem Łabskiego Szczytu. Są chwilę, w których idąc po wygodnie ułożonych głazach, człowiek naprawdę czuje się, jakby trawersował zbocza Małego Kościelca czy szedł dnem Koziej Dolinki. Wypisz, wymaluj - Tatry. 

Mnie coś jednak podkusiło, żeby odwiedzić szczyt, będący pełen paradoksów. Z jednej strony ma on w sobie coś pociągającego (chyba ta skalna wybitność samej kopuły szczytowej), ale z drugiej strony nie jestem fanem znajdującego się na szczycie Szrenicy schroniska. Tak czy inaczej postanowiłem przemierzyć Mokrą Drogą (dalej zielonym szlakiem) Szrenickie Mokradła, znajdujące się w niecce rozleglejszego niż Jagniątkowski Szrenickiego Kotła. Kolejne to piękne i godne odwiedzenia miejsce, ukazujące zróżnicowanie najwyższego pasma górskiego Sudetów. 

W niewiele ponad 30 minut docieram do Głównego Szlaku Sudeckiego (czerwony), mijam piękną grupę skalną o wdzięcznej nazwie Trzy Świnki i wpadam oczywiście na chwilę na sam szczyt, z którego rozciąga się przepiękna panorama. Świetnie widoczny jest opisywany też przeze mnie wcześniej trawersowy szlak Łabskiego Szczytu, wieża przekaźnikowa na Śnieżnych Kotłach, po drugiej stronie w oddali majaczą urokliwe Góry Izerskie, choć ich część przysłania nieco… schronisko. 

Zapomniałem wspomnieć, że oczywiście w momencie, w którym doszedłem do Schroniska pod Łabskim, sam już w górach nie byłem. Ale złego słowa powiedzieć nie mogę - ludzi jakby mniej, a Ci, którzy i w schronisku i potem na szlaku, jakoś wyjątkowo górscy. Żadnych grających komórek, krzyków, szpilek. Można? Choć może oni jeszcze nie wstali i dopiero w góry się wybiorą…  

Głównym Szlakiem Sudeckim do Śnieżnych Kotłów 

Ponieważ do Jagniątkowa, w którym odpoczywa mój samochód droga daleka, czas ruszać. Oczywiście wracam kawałek tą samą drogą - tym razem jednak Głównym Sudeckim Szlakiem dojść muszę aż do Czarnej Przełęczy. Po drodze jednak kilka karkonoskich perełek - nie byłbym sobą, gdybym nie wdrapał się na „właściwy” wierzchołek Łabskiego Szczytu, nie sposób przejść też obok urwisk Śnieżnych Kotłów bez zatrzymania się na kilka dłuższych chwil. 

Wybierając się w te strony, co dotyczy zresztą praktycznie całego Dolnego Śląska, warto nieco poczytać o pasjonującej historii tych ziem i tym, jak rzeczywistość się tu zmieniała, szczególnie na przestrzeni ostatnich 100 lat. 

Sam przepiękny i znajdujący się nad urwiskami Śnieżnych Kotłów budynek może pochwalić się niezwykłą, bogatą, ale i tajemniczą historią. Na początku XX wieku był to największych w Sudetach górski hotel, do którego drogę po zmroku wskazywało specjalne oświetlenie. W stanie wojennym obiektu chroniło wojsko… A takich perełek historia zafundowała temu miejscu, podobnie jak i większości na Dolnym Śląsku, jeszcze wiele. 

Bardzo często bywam tu też zimą - niezwykłe wrażenie robią ogromne, śnieżne nawisy, do których oczywiście nie wolno się zbliżać. Surowy, karkonoski klimat gwarantuje mocne opady i grubą pokrywę śniegu, która przeważnie stanowi w takich miejscach bardzo duże zagrożenie dla turystów. 

Ale i latem ściany szczególnie Wielkiego Kotła to zapierający dech w piersiach widok. Ścieżka jest tak ułożona, że można go trochę obejść i zobaczyć z różnych stron. To karkonoski klasyk, bez którego jednak trudno sobie wyobrazić wycieczkę w te strony. 

Dalej czeka mnie krótki trawers Wielkiego Szyszaka (drugiego najwyższego szczytu w  polskich Karkonoszach, czwartego w całych Sudetach). Pogoda piękna, na trasie zadziwiająco niewielki ruch. Sam szlak znów prowadzi po głazach, które chyba ze względu na tatrzańskie skojarzenia naprawdę polubiłem. Po kilkunastu minutach melduje się w miejscu, w którym do Rozdroża pod Szyszakiem odchodzi szlak niebieski, ja dalej podążam jednak czerwonym w stronę Śmielca i dalej Czarnej Przełęczy. 

Szlak zboczami Wielkiego Szyszaka (fot. Szymon Matuszyński)

W poszukiwaniu wietrznych emocji 

Lubię jak w górach wieje. W samych Karkonoszach, a odwiedziłem je już kilkadziesiąt razy, chyba jedna na dziesięć wycieczek zdarza się bez jakiegokolwiek wiatru. Jest w nim coś takiego, co powoduje, że góry stają się wtedy bardziej groźne, niebezpieczne. Wiatr przypomina mi, że z każdą górą trzeba się liczyć, każda może mieć swój kaprys i niekonicznie ochotę, aby ktoś ją w danej chwili odwiedzał. Im wiatr silniejszy, tym emocje, których dostarczają mi góry, silniejsze. Jeśli jeszcze do tego mniej jest ludzi na szlakach, tym bardziej się wszystko potęguje. I znów gdzieś na myśl przychodzi mistyczne do gór podejście jednej z najbardziej niezwykłych postaci polskiego himalaizmu, Wojtka Kurtyki, który mówił: „Góry są miejscem szczególnym, gdzie wraz ze wzrostem wysokości stopniowo zanika życie. Moment, w którym życie zanika, lub odwrotnie – w którym się ono pojawia, jest źródłem szczególnego objawienia, a zatem pewnego zdumienia i refleksji”.

Dochodzę do Czarnej Przełęczy. W tym miejscu końca powoli dobiega moja dzisiejsza wycieczka, choć czeka mnie jeszcze jeden, bardzo lubiany przeze mnie fragment - wędrówka krawędzią Czarnego Kotła Jagniątkowskiego. Mam do tego miejsca wielki sentyment, nie raz się tu już wspinałem i to o każdej porze roku. Pięknie poprowadzony pośród kosówki szlak, będący częścią wspomnianej wcześniej Koralowej Ścieżki, zawsze wzbudza emocje i robi na mnie wrażenie. Uważać trzeba jednak w tym miejscu szczególnie, bo gdy kamienie na szlaku śliskie, łatwo o utratę równowagi i jakiś uraz. Tym bardziej, że po tych kilkunastu kilometrach świeżość już nie ta i pewnie koncentracja mniejsza. 

Po 30 minutach melduję się przy Rozdrożu pod Śmielcem, zamykającym tym samym pętlę, którą pewnie jeszcze nie raz pokonam. Zacna to wyprawa idealna dla rodzin z nieco starszymi już pociechami, które pierwsze, górskie szlify mają już za sobą. Warunek jeden - pogoda musi być stabilna, a wyjść w góry należy odpowiednio wcześnie. Latem największym zagrożeniem są oczywiście burze, które na odkrytej i rozległej grani są bardzo niebezpieczne.  

Do Jagniątkowa niemal zbiegam. Plan zrealizowany w stu procentach, teraz czas na szybki (ale ostrożny) powrót i rodzinne popołudnie. Spotykam, co ma bardzo często o takich porach miejsce, kilka osób idących w górę. Cóż, jest trzynasta z minutami, nie za późno trochę na wycieczkę? Dobrze, że dzień już bardzo długi, więc raczej przed zmrokiem dokądś powinni dotrzeć. 

Karkonosze po raz kolejny mnie zachwyciły, pozwoliły wyczyścić umysł, zdrowo się zmęczyć, na nowo rozbudziły masę tych dobrych emocji, które zawdzięczam właśnie górom. Wrócę tu pewnie jeszcze wiele razy i to na pewno ze swoimi maluchami. Choć następy raz, co staje się już tradycją, będzie zapewne w listopadzie wraz z pierwszymi opadami śniegu. Tak bardzo każdego roku na nie czekam… 

Szymon Matuszyński

Tekst ukazał się w druku w nieistniejącym już magazynie NPM (obecnie jego funkcję przejął Magazyn Na Szczycie)

Next
Next

Z maluchami: Jańska Góra